Artykuły

Głębsze znaczenie choroby

Obraz wodospaduWydaje się, że uwaga większości ludzi na świecie skupia się obecnie na obronie przed tzw. wirusem COVID-19. Czy jest możliwe, że jako ludzie przeoczamy, czym faktycznie jest choroba, nie pozwalając tym samym na uzdrowienie? A co jeśli rozwiązanie wszystkich ludzkich problemów leży w zasięgu ręki, ale nie jest rozpoznane, ponieważ problem nie został rozpoznany? W artykule tym chcę podzielić się swoim postrzeganiem tego, czym jest choroba, oraz tym, jak zrozumienie głębszego znaczenia choroby automatycznie prowadzi do zdrowia.

Choroba nie jest fizyczna
Zacznijmy może od tego, czym choroba nie jest. Choć wydaje się, że świat oszalał na punkcie ciała, jego ochrony, a wszystko w tym świecie wiąże się z utożsamieniem z ciałem, to co by było, gdybyśmy całkowicie mylili się co do zasadniczego paradygmatu naszego istnienia? A co jeśli nie jesteśmy ciałami, lecz nieskończonymi, wolnymi Duszami, przeżywającymi chwilowo ludzkie doświadczenie? Jeśli spojrzelibyśmy w ten sposób na swoje życie, to okazałoby się, że doświadczenie fizycznej śmierci nie jest czymś złym, przed czym za wszelką ceną trzeba się bronić. Śmierć stałaby się po prostu częścią doświadczenia, które niczego nie kończy, gdyż dusza jest wieczna. Gdyby ludzie nie bali się śmierci, to czy spędzaliby tak dużo czasu na naprawianiu ciała poprzez walkę z fizycznymi symptomami? Z pewnością nie. Być może uświadomiliby sobie, że fizyczne symptomy nigdy nie były problemem. Zamiast leczyć symptomy, co rodzi tylko kolejne symptomy, zrozumieliby, że fizyczne objawy co najwyżej wskazują na problem, który leży dużo głębiej niż fizyczne objawy.

Gdzie więc leży problem? Czy możemy wziąć pod uwagę możliwość, że choroba nie jest fizyczna? A co jeśli chory może być jedynie umysł? A co jeśli główną chorobą umysłu jest właśnie jego uporczywe utożsamianie się z ciałem i własnymi myślami? To utożsamienie ma również swój odpowiednik emocjonalny. Jest nim lęk. Gdy spędzamy większość życia w stresie, a naszą główną motywacją jest obawa o przetrwanie, wówczas fizyczne symptomy w postaci różnego rodzaju dolegliwości stają się nieuniknione. To są jednak tylko symptomy. Jedyna szansa na uzdrowienie leży w uwolnieniu od lęku, który owe symptomy spowodował. Gdy uwalniamy się od lęku, a umysł wraca do stanu pokoju i harmonii, ciało automatycznie za tym podąża, wracając do równowagi. Proces ten jest całkowicie naturalny dla każdego, kto rozumie, że stan ciała jest jedynie skutkiem stanu naszego umysłu.

Dobrze jest jednak pamiętać, że w uzdrowieniu celem nie jest wyleczenie symptomów ciała, choć może ono nastąpić jako efekt uboczny naszej przemiany, lecz uzdrowienie umysłu z jego wiary w lęk i oddzielenie. Nie sądźmy więc po pozorach. Czasem pozornie zdrowe ciało może ukrywać chory umysł, zaś uzdrowiony umysł może doświadczać czegoś, co świat postrzega jako objawy choroby.

Fizyczne symptomy to informacja
Teraz powiem coś o fizycznych symptomach, które człowiek wychowany w klasycznym paradygmacie myślenia opartym na lęku, uznałby za chorobę, choć z perspektywy przebudzonego umysłu nie są one wcale chorobą.

Czym więc są fizyczne symptomy? Niczym więcej jak informacją. Ciało zaś jest doskonałym przekaźnikiem owej informacji, która ma zwrócić uwagę umysłu. Czasem symptomy mogą być sygnałem, by umysł się zatrzymał, spojrzał do wnętrza i tam dokonał jakiejś korekty myślenia, uwolnił jakąś emocję, czy coś przebaczył. W tym sensie symptomy mogą być bodźcem do przemiany. Z drugiej strony mogą też informować o skoku ewolucyjnym, jakiego obecnie doświadczamy, o czymś w rodzaju „aktualizacji systemu”, czy też transformacji, jaka zachodzi w umyśle, a co za tym idzie również i w ciele. Transformacja ta często przejawia się jako proces fizycznego czyszczenia.

Podsumowując można powiedzieć, że symptomy mogą nas informować albo o potrzebie uzdrowienia, albo o tym, że uzdrowienie już się dzieje. A czasem o jednym i drugim jednocześnie. 🙂 Zamiast traktować symptomy jako objaw choroby, można więc powiedzieć: „A to ciekawe, przez jaką to przemianę przechodzę dzisiaj? Co takiego uwalniam, czy puszczam, na co się otwieram?”.

Podejście do fizycznych symptomów z zaciekawieniem i zadziwieniem dziecka, zamiast z osądem, zdejmuje z nich stygmat czegoś ciężkiego, czego jak najszybciej trzeba się pozbyć. Zamiast osądzać „fizyczną chorobę” (która tak naprawdę chorobą nie jest), stajemy się za nią wdzięczni, gdyż wiemy, że ona nas nie atakuje, a jedynie coś pokazuje, coś ujawnia, do czegoś pobudza. Tzw. choroba staje się więc błogosławieństwem zamiast być przekleństwem.

Choroba jako decyzja umysłu
Spójrzmy teraz przez chwilę na chorobę jako na decyzję umysłu. Nie jest to bynajmniej tylko jakaś duchowa koncepcja. Nawet w nauce coraz bardziej rozpowszechnia się stanowisko, że to nie geny dyktują to, jacy jesteśmy, lecz środowisko, w jakim żyjemy, które dopiero owe geny aktywuje bądź nie. Możemy więc na przykład żyć z predyspozycją do raka, ale wcale na raka nie zachorować, jeśli nie pobudzimy genów odpowiedzialnych za rozwój raka w organizmie. Podobnie rzecz się ma z wirusami i drobnoustrojami, które nie mogą wywołać w nas żadnych chorobowych reakcji, jeśli nie mają do tego podatnego środowiska. Podatnym środowiskiem do rozwoju raka, czy dolegliwości typu grypa, koronawirus i inne jest niska odporność, a ta zazwyczaj wiąże się z wysokim poziomem stresu. A czyż to nie my sami mamy wpływ na to, w jakim stresie żyjemy? I w tym sensie choroba jest naszą decyzją. Podobnie zresztą, jak uzdrowienie.

Wbrew temu, o czym starają się przekonać nas media i rządy państw na całym świecie, choroba nie przychodzi do nas nieproszona i nie atakuje nas z zewnątrz. Jest naszym wyborem, by trzymać się opartego na lęku sposobu myślenia i stylu życia, który następnie osłabia naszą odporność i stanowi otwarte zaproszenie dla różnego rodzaju dolegliwości. A zatem straszenie ludzi wirusami i obrona przed nimi nie tylko nie pomaga w ochronie przed fizycznymi objawami, ale wręcz powoduje ich nasilenie poprzez utrzymywanie większego poziomu stresu. To swego rodzaju błędne koło. Im bardziej bronimy się przed patogenami, tym bardziej zwiększamy naszą podatność na ich rozwój w naszych organizmach. Nie mówiąc już o tym, że nie ma się tak naprawdę przed czym bronić. Miliardy tzw. wirusów istnieją wszędzie wokół nas i w nas i istniały od wieków i jakoś udawało nam się do tej pory z nimi współistnieć. Czy warto jednemu z nich dawać aż taki rozgłos?

A co z decyzją duszy?
To powiedziawszy, chcę zaznaczyć, że wcale nie chodzi o koncepcyjne wypieranie tego, że niektórzy ludzie „chorują na” lub precyzyjniej mówiąc: mają pewne objawy tego, co określono jako COVID-19, czasem nawet ciężkie objawy, w sporadycznych przypadkach nawet prowadzące do śmierci. Czy to znaczy, że to, co się z nimi dzieje, to coś złego? Nie, jeśli spojrzymy na grę życia jako suwerenną decyzję dusz, aby przejść określone doświadczenie. I co ciekawe, podczas gdy jedni będą cierpieć w związku z jakimś wydarzeniem, to inni uznają dokładnie tę samą sytuację za błogosławieństwo.

Chciałbym teraz przytoczyć doświadczenie naszej znajomej, która „zachorowała” na COVID (ma 35 lat) lub mówiąc naszym językiem – miała objawy COVID, i to w nienajlżejszej postaci. Moim zdaniem jest to dobry przykład tego, jak można użyć tego, co świat określa jako chorobę, do wzrostu i rozwoju. Dla niej COVID – choć nie był łatwym doświadczeniem z fizycznego punktu widzenia – ostatecznie stał się błogosławieństwem. I nie jest to przypadek, lecz wynik decyzji jej duszy. Oto jej historia:

„No hej Kochani, przepraszam za milczenie, covid mnie dość mocno przeciągnął ;). Ale przyniósł mi też trochę darów i jednym z nich było zbliżenie się ponownie do tej ciszy we mnie, którą kocham i której teraz bardzo potrzebuję oraz do tej błogości w relacji z mężem i maluchami, którą mam, kiedy daję sobie przestrzeń na tę ciszę. (…) Mój mąż bardzo lekko to przeszedł, dzieci też, rodzice i dziadek się nie zarazili, bo się od razu odizolowaliśmy. Ja w maski nie wierzę, ale izolacja to podstawa przetrwania dla mnie! 😂

U mnie pierwszym objawem był napad paniki – taki totalny, ja nie jestem bardzo lękowa, wiec dla mnie nowość. Następnego dnia jakby mi ktoś rękę złamał, cały dzień na temblaku i po 24h zniknęło. Kolejnego dnia obudziłam się z uczuciem hełmu na głowie, jakby ktoś mi pozaciągał tętnice wokół szyi i głowa miała wybuchnąć. Ona nie bolała, tylko czułam, jakby spuchło tak wszystko. Wtedy tez straciłam węch i smak całkowicie, pomimo braku kataru.

Pojawił się też kolejnego dnia okropny ból w dole pleców i nogach, czułam, ze muszę się dużo ruszać. Byłam nieprzytomna z wyczerpania, ale jak się kładłam, to się przyduszałam, jak chodziłam, to ból mniejszy o wiele. Pokasływałam cały czas, ale lekko. Bardzo duża utrata zdolności umysłowych, no minus 50 IQ 🤣. Po 1,5 tygodnia takiego hardcore czułam, że jestem na granicy i zrobiliśmy z mężem dzień uzdrawiania – cały dzień mnie masował dosłownie co godzinę i wieczorem nieprzytomna, ale zrobiliśmy rodzinny taniec przy bębnach. Gdy tylko zaczęłam tańczyć, starałam się tak ruszać, aby przepuszczać energię przez miejsca, które bolały. I po paru minutach totalne zalanie łzami, płakałam i tańczyłam, płakałam i tańczyłam. I dosłownie czułam, jak się łącze ze źródłem, czułam, ze tak naprawdę odpowiedziało ono na moje głębokie potrzeby – tuż przed COVID wyraziłam, ze chciałabym teraz nie pracować, tylko dekorować dom z dziećmi. I w efekcie tylko to byłam w stanie robić! Bo nawet czytać nie mogłam przez brainfog.

Po tych bębnach zasnęłam i od następnego dnia zaczął się proces zdrowienia, ale bardzo powolny. Nie byłam u żadnego lekarza, ale cały czas zaparzałam sobie zioła medycyny chińskiej uznawane za dobre przy covid+dużo ruchu+duże dawki witaminy D+olbrzymie ilości wody. Generalnie cieszyłam się, ze znam swój organizm dobrze, bo tak jakoś czułam dokładnie kiedy mam stać, a kiedy leżeć, kiedy jeść, a kiedy absolutnie nie (schudłam prawie 3kg). Trzymałam się bardzo tych sygnałów.

Także zdecydowanie to była inna infekcja niż dotychczasowe, ale Wam to mogę wprost napisać, że już po niej to mam takie uczucie, jakby COVID miał potęgę przetransportowania nas na inny poziom i każdy tutaj będzie miał inna bajkę do obejrzenia 😉 I ja wiem, po co zachorowałam i czuje się fizycznie osłabiona, a duchowo wzmocniona.

Nawet jeśli nie przechodzicie COVID, jak nasza znajoma, to wielu z Was czuje na własnej skórze efekty ogólnoświatowej kwarantanny. I prawdopodobnie wielu z Was, podobnie jak nasza znajoma, mimo całego szaleństwa, które obserwujemy wokół nas, czuje się duchowo wzmocnionych. Cała sytuacja COVIDOWA, choć niewygodna dla ego, w pewnym sensie stała się dla nas wszystkich błogosławieństwem, skłaniając nas do spojrzenia w głąb siebie, odkrycia tego, czego naprawdę chcemy i podążania jeszcze bardziej za głosem duszy, nie mówiąc już o głębokiej fizycznej i emocjonalnej transformacji świadomości, na którą wielu z nas otworzyło się w tym ogólnoludzkim czasie wyhamowania i wyciszenia.

Problem i rozwiązanie
Z mojego punktu widzenia COVID tak naprawdę nie jest chorobą, tylko „przebudzaczem”. Ujawnił on bowiem całą ludzką nieświadomość i wszystkie nasze ukryte osądy. Innymi słowy obnażył chorobę umysłu. A to jest początkiem uzdrowienia.

Dopiero gdy rozpoznajemy problem takim, jakim jest, a nie skupiamy się tylko na pozorach czy zewnętrznych symptomach, może dokonać się uzdrowienie. Nie szukamy już bowiem rozwiązania gdzieś na zewnątrz nas, bo wiemy, że problem nie jest na zewnątrz nas. Gdy widzimy, że to nie COVID jest problemem, nie działania rządów są problemem ani żadne inne okoliczności zewnętrzne nie są problemem, lecz nasz własny upór, by trzymać się konfliktu oddzielenia, wówczas możemy zmienić zdanie. Możemy wybrać uzdrowienie zamiast choroby, miłość zamiast lęku, pokój zamiast konfliktu. Zależy to od nas i tylko od nas. I gdy to robimy – gdy bierzemy odpowiedzialność za nasz umysł – wówczas otwieramy się na uzdrawiającą Łaskę, która natychmiast przemienia nasz świat.